PARĘ SŁÓW O NIEFORTUNNOŚCIW Muzeum Gdańska otwarto taką oto wystawę, zatytułowaną "Nasi chłopcy". I nastąpiła burza. Słowem na dzisiaj jest "niefortunny". Słowa "niefortunny" używamy, gdy chcemy kogoś wybielić, ale nam nie wypada zrobić tego wprost, więc nazywamy jego zachowanie "niefortunnym". Na przykład: skasowałaś mężowi auto? Mówisz, że "niefortunnie zahaczyłaś o drzewo". Żona złapała Cię na romansie? Mówisz, że "niefortunnie wypiłeś drinka z tą panią z baru". Zapamiętajcie to słowo, bowiem wrócę do niego później. * * *Zamiast prologu: młodsi mogą nie pamiętać, ale 12 lat temu, w 2013 roku, w Polsce wybuchła podobna burza, gdy niemiecka telewizja ZDF zrealizowała serial "Unsere Mütter, unsere Väter". Burza była zasadna, bowiem w jednym z odcinków polskich partyzantów z Armii Krajowej (o czym twórcy nas poinformowali wielkimi opaskami z literami AK) przedstawiono jako agresywnych antysemitów, którzy nie chcą ratować Żydów. Oburzenie na tę ohydną manipulację - było ogromne.Co zrobiło ówczesne państwo polskie? Natychmiast wykupiło ten serial i puściło w najlepszym czasie antenowym pod tytułem "Nasze matki, nasi ojcowie", sugerując tym samym jakoby Polacy mieli coś wspólnego z żołnierzami Wehrmachtu z filmu. Serial ten w każdym innym kraju wyszedł pod tytułem "Generation's war". Państwo polskie w żaden, najmniejszy sposób wówczas nie uznało za stosowne walczyć o dobre imię swoich bohaterów. W swoje ręce sprawy musieli wziąć sędziwi kombatanci. Pan Karol Tendera i pan major Zbigniew Radłowski "Ohm". Pierwszy był więźniem niemieckiego obozu KL Auschwitz, drugi - poza tym, że więźniem i Pawiaka, i Auschwitz - Powstańcem Warszawskim. Znam go zresztą osobiście, spotykam go co jakiś czas w Krakowie. Obaj weterani, wiekowi i słabi, wykazali się jednak odwagą i siłą większą niż każdy z nas. Stanęli do swojego ostatniego boju z Niemcami. Pozwali ZDF za zniesławienie i oczernienie tysięcy, milionów Polaków represjonowanych przez Niemców. W tym ich kolegów i przyjaciół, zamordowanych przez niemieckich morderców w mundurach. I bitwę tę - prowadzoną bez jakiegokolwiek wsparcia ze strony ówczesnych władz Polski - wygrali. Popierani przez miliony Polek i Polaków, którzy włączyli się w walkę o prawdę. * * *Z dużą dozą rozbawienia obserwuję, jak ludzie w wieku moich rodziców z buńczuczną pewnością siebie, pseudointelektualnym tonem, wszelką krytykę tejże wystawy usiłują zbić argumenty, informując, że przecież "Polacy służyli w Wehrmachcie". Owszem, służyli. Tylko... dla kogo właściwie to jest tajemnica? Chyba tylko dla nich, o czym muszą poinformować wszem i wobec, bo w rozwoju zatrzymali się na "Żółtych Tygryskach" i wszelkie aktualne pozycje to dla nich absolutne novum. Ci sami ludzie jeszcze niedawno nie mieli najmniejszego zrozumienia dla funkcjonariuszy "Granatowej Policji", z których robili wyłącznie morderców Żydów i zbrodniarzy, a Brygadę Świętokrzyską NSZ lżyli jako "hitlerowskich kolaborantów". Teraz jako pierwsi bronią tej wystawy i mają ogrom współczucia dla Polaków z Wehrmachtu. Nie dlatego, że tak szczerze uważają, ale dlatego, że taki dostali przekaz z mediów, którym ślepo wierzą. W Wehrmachcie i innych niemieckich formacjach służyło ok. 350-400 tysięcy Polaków - głównie Ślązaków, Kaszubów, Wielkopolan, Mazurów. W ogromnej większości - przymusowo. Za odmowę służby w Wehrmachcie groził im obóz koncentracyjny, albo śmierć. Ich rodzinom także. W niemieckiej armii byli traktowani podejrzliwie. Nie doczekali się nigdy awansów i wysokich odznaczeń - niewielu dochrapało się choćby porucznika - nie służyli w sztabach, nie mogli liczyć na częste przepustki. Zawsze byli na pierwszej linii: walczyli i ginęli masowo, dzielnie i ofiarnie, za nieswoją sprawę - na frontach od Atlantyku po szczyty Kaukazu, od koła podbiegunowego, po Ocean Indyjski i piaski Egiptu. Bo wiedzieli, że jeśli tego nie zrobią - Niemcy dobiorą się do ich rodzin w Polsce. Walczyli nie za Adenoida Hynkela, ale za siebie nawzajem. Już w okresie Gomułki, w latach 50. i 60. powstawały filmy o Polakach z Wehrmachtu, na przykład "Dezerter" z 1958 roku z Józefem Nowakiem. Opracowania historyczne - na czele z książką prof. Ryszarda Kaczmarka - oraz liczne wspomnienia, choćby "Spod Stalingradu do Andersa" Czesława Knoppa - są powszechnie dostępne od lat. Temat "dziadka z Wehrmachtu" od kilkudziesięciu lat nie jest żadną tajemnicą i przestał być powodem jakiegoś wstydu. Jako Polacy zaakceptowaliśmy to, że nasi rodacy na Śląsku, Pomorzu, czy w Wielkopolsce mogą mieć zupełnie inną percepcję II Wojny Światowej, i że u nich ten przysłowiowy "opa", czy "tatk" w Wehrmachcie to był u nich tak samo powszechny, jak nasz "dziadek w AK". I bardzo dobrze. Bo potomkowie tych ludzi nie powinni się wstydzić za to, że ich dziadkowie i ojcowie, najczęściej wbrew sobie, trafili w szpony orła z wieńcem i swastyką. Mają prawo do swojej pamięci. Wiem o tym najlepiej, bowiem - choć żadnego dziadka z Wehrmachtu nie mam - napisałem dwukrotnie przedmowę dla mojego przyjaciela Mateusz Paszenda do jego książki wydanej przez Festung Posen 1945. Gdy ją pisałem, przypomniał mi się film z YT, znany Wielu z Was, z frontu odrzańskiego z marca 1945 roku, na którym widać przesłuchanie "sowieckiego jeńca" przez Niemców. Pytania zadaje Ślązak z Wehrmachtu, bowiem jeńcem jest Polak z Armii Czerwonej. Mimo, że niemiecki znam raczej tak sobie, to słychać wyraźnie, że ów Ślązak broni przed niemieckim kapitanem rodaka. A to mówi, że ów znalazł zdobyczną niemiecką kurtkę w rowie (bo gdyby ściągnął ją z zabitego, albo zabrał jeńcowi, to mogłoby się to skończyć źle), a to, że przyszedł do pracy, a nie walczyć (a robotnikowi łatwiej się podaruje, niż uzbrojonemu przeciwnikowi). Czasem zastanawiam się, co z nimi obydwoma się stało i, choć mam jak najgorsze przeczucia, to wierzę, że jednak wrócili po wojnie do domu cali i zdrowi. * * *Ale problemem nie jest dyskusja wokół "dziadka z Wehrmachtu" i samej tematyki wystawy. Ludzie mający więcej, niż dwa zwoje mózgowe, dobrze pojmują, że Polacy do Wehrmachtu byli wcielani PRZYMUSOWO. Problemem jest tytuł wystawy, nazwanej NASI CHŁOPCY. Nasi - to znaczy czyi? Raczej nie współczesnych gdańszczan, bo potomków przedwojennych polskich mieszkańców, którzy służyli w Wehrmachcie, jest w Gdańsku minimalny procent. Tych przed wojną było w sumie około 15-20 tysięcy - i to nie tylko w Gdańsku, ale w całym "Wolnym Mieście Gdańsk". Większość z nich skończyła w dołach śmierci w Piaśnicy, zamordowana tam przez Niemców jesienią 1939 roku, albo trafiła do obozu KL Stutthof, wyzwolonym dopiero 9 maja 1945 roku. Inni zginęli od bomb i ostrzału podczas bitwy o Gdańsk w marcu 1945 roku, jeszcze inni uciekli przed frontem w trakcie operacji "Hannibal", a jeszcze kolejnych - zwłaszcza Kaszubów - po wojnie prześladowali Sowieci i wywozili w głąb ZSRR. Pozostała garstka. Nie są to więc "nasi chłopcy", bo to dzieci przedwojennych gdańszczan, a nie dzisiejszych gdańskich "wannabe Niemców", zamieszkujących to miasto. Sytuacja Gdańska, czy szerzej - Pomorza Gdańskiego, których populacja została w dużej mierze wymieniona po wojnie, jest pod tym kątem zupełnie inna od sytuacji Śląska, gdzie pozostało wielu autochtonów, i nie porównywałbym ich ze sobą. Wczoraj opublikowałem Wam tekst o zbrodniach niemieckiej policji (do którego skądinąd zachęcam, szczególnie tych, którzy bredzą coś o tym, że "wybielam Niemców"). Pisałem tam, że w jej szeregach znalazło się bardzo wielu Niemców - obywateli przedwojennej Polski z Pomorza, Wielkopolski, czy Śląska. Jako Volksdeutsche dobrze znali polski język i zwyczaje, a przy tym byli bardzo gorliwi w wypełnianiu poleceń przełożonych, także tych zbrodniczych. Czy to też byli "nasi chłopcy"? "Nasi chłopcy" nas mordowali w Palmirach, Piaśnicy, Bydgoszczy, Powstaniu Warszawskim? "Nasi chłopcy" wysiedlali nas z Wielkopolski i Zamojszczyzny? "Nasi chłopcy" zamykali nas w obozach koncentracyjnych? "Nasi chłopcy" wywozili nas na roboty przymusowe? Przecież to zdanie nie ma najmniejszego sensu.Tu sięgamy do clue problemu tej wystawy. Jej nazwy. Taka nazwa nigdy, przenigdy nie powinna powstać w polskim instytucie, bo zestawia w sobie "nasi chłopcy" z III Rzeszą. To jest rozmywanie odpowiedzialności. Bo skoro to "nasi chłopcy" służyli w niemieckiej armii i innych formacjach, to - niejako automatycznie - "nasi chłopcy" byli też odpowiedzialni za rozliczne zło, jakiego dopuszczała się III Rzesza. A skoro są współsprawcami niemieckich zbrodni, to nie mogą liczyć ani na odszkodowania, ani na status ofiary. Słowa mają ogromne znaczenie. Bo nazywanie przymusowo wcielonych do niemieckiej armii "naszymi chłopcami" można zrzucić część odpowiedzialności na swoje ofiary. Wszak w myśl tej wystawy "naszym chłopcem" mógłby być też Erich von dem Bach-Zelewski, też przecież mieszkaniec Pomorza Gdańskiego i Kaszub. Tak naprawdę "naszymi chłopcami" przymusowo wcielani do Wehrmachtu stawali się, gdy usiłowali uciec, poddać się, przejść na stronę Aliantów - by przywdziać polski mundur i walczyć z Niemcami. Tak samo, jak "naszymi chłopcami" nie byli Polacy wcielani do armii carskiej, czy pruskiej w XIX wieku. Z jakiegoś powodu za "naszych chłopców" uznaliśmy dziedzictwo powstańców styczniowych i listopadowych, a nie księcia Konstantego i armię Królestwa Polskiego. To TYTUŁ WYSTAWY jest tu największym problemem. Nie sama tematyka. Nawiązanie do luksemburskiej wystawy pod tym samym tytułem świadczy o braku jakiegokolwiek wyczucia autorów polskiej kopii. Bowiem Luksemburczycy nie byli nigdy przedmiotem planowego niemieckiego ludobójstwa. Tytuł jest równie tragiczny i szkodliwy, co sprawa niemieckiego serialu 12 lat temu. Problemem tej wystawy są też jej niektóre - jak już wiadomo - skandaliczne treści, mówiące, na przykład, o "ekscytacji" Polaków wcielonych do Wehrmachtu przed wyjazdem na front. Z pewnością ludzie, zastraszani wizją obozu koncentracyjnego, czy egzekucji dla siebie i całych rodzin, byli zachwyceni jadąc pod Wołchow, czy Rżew na krańcach Rosji. Widać też, pod jakimi auspicjami politycznymi tworzono tę wystawę, skoro znalazł się na niej dość obszerny fragment, poświęcony tematowi "dziadka z Wehrmachtu" w kampanii prezydenckiej 2005 i wypominanie jednej z dzisiejszych partii opozycyjnych użycie tego argumentu w debacie. I wreszcie fakt, że wystawę finansowały nie tylko Muzeum II Wojny Światowej - które chętnie bym oznaczył, gdyby nie to, że mnie zablokowali za to, że krytykowałem ich skandaliczną decyzję o usunięciu św. o. Maksymiliana Marii Kolbego z wystawy - oraz... Deutsches-Polen Institut w Darmstadt, czy Herder-Institut w Marburgu. * * *Jednak sama ta wystawa i nawet jej nazwa nie byłyby tutaj największym problemem, gdyby był to jednostkowy przykład. Tu wracamy do słówka "niefortunnie" z początku tekstu.Gdańsk (a szerzej - Trójmiasto) bowiem ma jakieś takie szczęście (że tak napiszę z przekąsem) do słowa "niefortunnie". Raz po raz bowiem władze Gdańska kompromitują się różnymi akcjami, które potem usłużne media nazywają "niefortunnymi". Już dzisiaj przeczytałem kilkadziesiąt razy o "niefortunnej nazwie" tej wystawy. Proszę państwa, "niefortunne" to jest puszczenie smrodliwego bączura w towarzystwie na eleganckim bankiecie, a nie zorganizowanie za grube pieniądze rocznej wystawy w mieście, gdzie zaczęła się II Wojna Światowa. Rok temu w Dworze Artusa w tym mieście fetowano pangermańskiego nacjonalistę i szowinistę, pułkownika Clausa von Stauffenberga, "świeckiego świętego" współczesnych Niemiec, który dokonał zamachu w Wilczym Szańcu 20 lipca 1944 r. Imprezę organizował konsulat Republiki Federalnej Niemiec, a uczestniczyli w niej samorządowcy z Gdańska i Poznania. Nazywano tam von Stauffenberga i spiskowców "powstańcami", którzy dopuścili się "dramatycznego czynu". Znacie mój stosunek do von Stauffenberga i reszty tej bandy zdrajców, których spotkała słuszna kara. Jeśli nie znacie, to przypomnę, że von Stauffenberg Polaków i Żydów nazywał pogardliwie "motłochem, który dobrze się czuje tylko pod niemieckim batem". Kilka lat temu władze Gdańska zabłysnęły jakże wesołą propozycją zorganizowania "świętowania" rocznicy niemieckiej agresji na Polskę 1 września 1939 roku z okazji 80. rocznicy. Zaplanowano "radosny pochód" z tańcami i śpiewaniem na Długim Targu. 80 lat wcześniej, 19 września 1939 roku, ktoś też organizował tam "radosny pochód", ogłaszając przyłączenie "odwiecznie niemieckiego Danzig" do Rzeszy...Uznano to oczywiście za "niefortunne". Mniej więcej w tym samym czasie wiceprezydent Gdańska z błazeńskim uśmiechem wygłosił - znowu uznane za "niefortunne" - słowa, że "wojna zaczęła się od złego słowa Polaka do Niemca". Powiedział to niemal w rocznicę, kilkaset metrów od miejsca, gdzie niemieccy zwyrodnialcy z pułku SS "Heimwehr-Danzig" palili polskich pocztowców miotaczami ognia (w tym dziesięcioletnią Erwinę Barzychowską), a pancernik "Schleswig-Holstein" okładał pociskami Westerplatte. W tym samym czasie z Polenhofu w dzisiejszym Wrzeszczu, zbrodniarze w mundurach z SS-Wachsturmbann "Eimann" - prywatnego szwadronu śmierci Gauleitera Alberta Forstera - wygarniali Polaków wprost do dołów śmierci w Piaśnicy. Wszak, jak zapowiadał Gauleiter, dla Polaków w "odwiecznie niemieckim Danzig" miejsce było tylko dwa metry pod ziemią..."Niefortunnie" też władze Gdańska postanowiły ustawić kilkadziesiąt śmietników przy murze na terenie byłej siedziby Poczty Polskiej przy pl. Heweliusza - przy tym samym murze, gdzie Niemcy z gdańskiej policji i SS ("nasi chłopcy") trzymali polskich pocztowców, pardon, "polskich bandytów" - z rękami w górze. W tym samym Gdańsku "niefortunnie" znalazły się pieniądze na tramwaj jeżdżący pod szyldem "Danzig", a wcześniej na tramwaj nazwany po naukowcu i gdańskim naziście (!), Adolfie Butenandtcie, a także na odrestaurowanie napisu "Postamt" na gdańskim dworcu. Nie znaleziono ich jakoś nigdy na uporządkowanie i odrestaurowanie Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Prace ekshumacyjne przeprowadzono tam dopiero w latach 2018-2019, znajdując szczątki dziewięciu polskich obrońców. Te leżały jak odpadki, wśród śmieci i odchodów, na zaniedbanym, zarośniętym Westerplatte przez 80 lat. Osiemdziesiąt lat. Z tego trzydzieści tzw. wolnej Polski. Może tego nie pamiętacie, ale gdy Skarb Państwa chciał przejąć ten teren i zadbać o niego, to stado starych, grubych i brzydkich bab stawało na ulicach Gdańska z kartkami "Nie oddamy Westerplatte". Gdańsk nie znalazł też pieniędzy na poszukiwanie i ekshumacje pomordowanych przez komunistów Żołnierzy Wyklętych, w tym Danuty Siedzikówny "Inki". Choć w swej wielkoduszności znalazł czas na refleksje nad "naszymi chłopcami", to jakoś nigdy nie zainteresował się, ani nie zadbał o upamiętnienie któregokolwiek z żołnierzy 5. Wileńskiej Brygady AK. Szczątki sanitariuszki znaleziono dopiero w 2015 roku. "Wolne Miasto" Gdańsk jakoś ciągle jest "niefortunne". Niezbyt chciało upamiętniać prawdziwych "naszych chłopców" - tych, którzy ginęli za polskość Gdańska. Bohaterów z Westerplatte i Poczty Polskiej, ale też tysięcy cywilnych polskich gdańszczan, zamordowanych przez Niemców, za to równie "niefortunnie" odpala takie akcje co jakiś czas. Raczej stawiając się na miejscu przedwojennego Freie Stadt Danzig, aniżeli polskiego Gdańska. I tak na zakończenie. Czy ktoś sobie wyobraża realizację wystawy w Tel Awiwie zatytułowanej "nasi chłopcy", prezentującej członków Judenratów, funkcjonariuszy Ordnungsdienstu z gett, albo agentów Gestapo z organizacji "ŻaGieW"? Nie? No właśnie. 😉A samą wystawę obejrzę i zdam Wam relację.Autor tego i każdego tekstu tutaj Andrzej MatowskiAdministrator II wojna światowa w kolorze
Autor: WojnawKolorze
Link:
https://x.com/wojnawkolorze/status/1945137950431342944