Moje refleksje, całość, na temat wystawy "Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza w armii III Rzeszy", Muzeum Gdańska 2025.Celem wystawy „Nasi chłopcy. Mieszkańcy Pomorza w armii III Rzeszy”, jak czytamy na jej wejściu, jest wyjaśnienie, jak to się stało, że mieszkańcy Pomorza (bez niuansowania od samego początku – po prostu mieszkańcy Pomorza) – przynależnego przed II wojną światową do Polski, Niemiec i Wolnego Miasta Gdańska, „trafili do obcego wojska” (dlaczego obcego dla Niemców i niemieckich Gdańszczan, czy Niemców z Pomorza?). „Próbujemy też – dodają kuratorzy wystawy – znaleźć odpowiedź na następujące pytania: Dlaczego później starano się o nich zapomnieć? Dlaczego oni sami często odcinali się od tej przeszłości? I dlaczego dzisiaj czasami wolimy milczeć, niż opowiadać ich historię”. Jeśli jednak zwiedzający liczą na to, że autorzy wystawy, po tak zagajonej problematyce, w dalszej jej części pochylili się nad samym fenomenem Pomorza – nakreśleniu choć pokrótce jego dziejów, choćby przełomem XIX i XX wieku, to się srodze zawiodą. Na wystawie próżno szukać czegoś więcej o stosunkach narodowościowych w byłej prowincji Prusy Zachodnie (ponad 60 proc. tej prowincji to ziemie, które Polska uzyskała w wyniku traktatu wersalskiego), rozwoju i kultywowaniu polskości na Pomorzu, specyfice polskości w kontekście lokalności już w Drugiej Rzeczypospolitej – pomorskiej z jej odmianami, kaszubskiej, ale i niemieckiej (województwo pomorskie należało do „najbardziej polskich” pod kątem etniczności w Polsce Odrodzonej), zderzeniu się społeczeństwa tej dzielnicy, mocno przeczulonego na punkcie samorządności, z państwem polskim, głównie po 1926 roku, a szczególnie w latach 30., zaniku niemczyzny, czym głębiej w drugą dekadę niepodległości, na tym terenie, przekształceniach terytorialnych województwa pomorskiego, roli garnizonów wojskowych i ich wpływie na miejscową ludność, wreszcie – historii Wolnego Miasta Gdańska, na wskroś przecież niemieckiego, jeśli idzie o stosunki ludnościowe i poparcia jego mieszkańców dla Hitlera i NSDAP. Narracja zaczyna się 1 września 1939 roku, gdy Niemcy zaatakowały Polskę, po jej kapitulacji podzieliły jej terytorium i „z centralnych ziem polskich utworzyły Generalne Gubernatorstwo, pozostające poza Rzeszą terytorium gospodarczej eksploatacji”. Tyle o Generalnym Gubernatorstwie – ani słowem o tym, jak wyglądała okupacja niemiecka tych ziem – o ludobójczej polityce Berlina, obozach, łapankach, Holocauście… A przecież to spojrzenie poszerzyłoby znacznie obraz postrzegania „naszych chłopców”, samego tytułu wystawy, do którego jeszcze wrócę, z perspektywy innych części Polski, tak samo jak obraz okupacji Generalnego Gubernatorstwa, także przecież zróżnicowany wewnętrznie (Warszawa-Kraków), mógłby ułatwić „zrozumienie niezrozumienia” idei wystawy, losów Polaków z Pomorza wcielonych do Wehrmachtu przez osoby, którym wystawa i zaprezentowane na niej historie są bliskie, utożsamiają się z nimi. Pozostała część Polski, czytamy dalej, została wcielona do Rzeszy, a „przedwojenne województwo pomorskie” (autorzy konsekwentnie stosują na wystawie tę narrację – „przedwojenne województwo”, „przedwojenni obywatele polscy”, „dawni obywatele polscy”. Dla przypomnienia: Polska choć okupowana to istniała, była częścią koalicji antyniemieckiej, podmiotem prawa międzynarodowego i nikt poza obozem Niemiec i ich sojuszników przeprowadzonych zmian nie uznał), Wolne Miasto Gdańsk oraz kilka powiatów Prus Wschodnich stanowiły odtąd okręg Gdańsk Prusy Zachodnie, zamieszkiwany przez 1,5 miliona Polaków i 850 tys. Niemców. W wyniku niemieckiej polityki narodowościowej od 1942 coraz więcej osób z tych ziem było przymuszanych licznymi groźbami i surowymi konsekwencjami do podpisywania list narodowościowych, przede wszystkim DVL 3 (w uproszczeniu, według niemieckich kryteriów rasowych spolszczeni Niemcy i niemieccy Polacy). Odmowa groziła uznaniem za „wroga Rzeszy” i co za tym idzie realnym niebezpieczeństwem utraty pracy, deputatów, aresztowaniem, wywiezieniem, uwięzieniem w obozie koncentracyjnym, uderzeniem w rodzinę i bliskich, itp. Jak czytamy: „był to, nieliczący się z wolą mieszkańców Pomorza o polskiej i kaszubskiej tożsamości, sposób na zrealizowanie hitlerowskiego planu jego germanizacji. Z jednej strony – czytamy dalej – przyspieszyło to proces indywidualnego wnioskowania, z drugiej wzmogło przemoc wobec nadal nieprzekonanych. Ostatecznie blisko milion osób w okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie wpisano na listę, a prawie 85 proc. wpisanych otrzymało III grupę”. Na wystawowej tablicy zauważono jeszcze, że „z wpisu na listę nie wynikało jedynie otrzymanie obywatelstwa Rzeszy, ale i większe racje żywieniowe, większe przydziały węgla, pierwszeństwo obsługi w sklepach, dostęp do edukacji”. W gablotkach pod tablicami mamy przedstawione, za pomocą krótkich opisów i artefaktów, w kontekście przymusu volkslisty, konsekwencji niepodpisania i podpisania listy, losy kilku mieszkańców Pomorza – temat ten jednak zasługuje na osobną, dużą wystawę. Widzimy, że autorzy wystawy różnicują polską, kaszubską, i jeszcze inne lokalne tożsamości. Problem to bardzo złożony, a jak podniosłem wcześniej, kompletnie na wystawie zbagatelizowany. Gdybyśmy na jej otwarcie dostali tablicę, dwie, na temat stosunków narodowościowych na Pomorzu, z nakreśleniem szerszego kontekstu lokalnych odrębności, tożsamości, ale i współtożsamości, to znacznie łatwiej byłoby zwiedzającemu po wystawie się poruszać. Tak samo rzecz się ma z Gdańskiem, którego odrębność, jak i etniczna niemieckość, sprzed 1939 roku znika – Wolne Miasto Gdańsk jest po prostu elementem Pomorza, znowu bez kontekstu jego faktycznych losów przed 1 września 1939. Można wręcz ulec złudzeniu, że jego mieszkańcy także przymusowo zostawali wciągani na volkslisty, co oczywiście jest absurdem. Nie dowiemy się, jak niewielki procent ludności Gdańska stanowili Polacy i jakie były ich dalsze losy, prócz ogólnych informacji o ich eksterminacji w najpierwszej fazie wojny – bezpośredniej fizycznej i w niemieckim kacecie w Stutthofie, która ich spotkała wraz z innymi Polakami z Pomorza, o czym na wystawie czytamy w jednej z gablotek, gdzie problem bestialskiej polityki niemieckiej wymierzonej w Polaków został przedstawiony. Z wystawy nie dowiemy się także, że powołania do Wehrmachtu zaczęły się już wiosną 1940, nabrały rozpędu w 1941 roku po uregulowaniu kwestii volkslist, a wspomniana sprawa obywatelstwa dla – jak ich Niemcy konsekwentnie nazywali, niezależnie czy mowa o mieszkańcach Pomorza czy Górnego Śląska – „niemieckich Polaków”, którzy podpisali listy narodowościowe, weszła w życie dopiero w 1942 roku, a „niemieccy Polacy” otrzymywali obywatelstwo, ale na próbę 10 lat. W 1943 roku Berlin zarządził, że o „definitywnym” obywatelstwie mowy być nie może. Autorzy wystawy nie zwrócili uwagi również na to, co swego czasu podkreślał prof. Ryszard Kaczmarek w książce Polacy w Wehrmachcie, że jest rzeczą właściwie nie do ustalenia kwestia faktycznej tożsamości narodowej Polaków, jeśli za kryterium wiążące weźmiemy tylko oficjalną przynależność państwową, nazwisko, wyznanie. Należałoby tu podjąć indywidualne badania biograficzne, tym więcej, że problem określonej tożsamości bądź jej braku wpływał także na późniejsze decyzje, działania, losy indywidualne i rodzinne danej osoby. Oczywiście na tak szerokie ujęcie na wystawie siłą rzeczy miejsca nie ma, ale na uwagę o takich metodologicznych wątpliwościach już być powinno.Wciągnięcie przez Niemców na volkslistę w przypadku mężczyzn łączyło się ze służbą w wojsku – przede wszystkim w Wehrmachcie, ale i np. w Waffen SS. Na wystawie czytamy, że służba w armii Rzeszy wynikała z „niemieckiej przynależności państwowej”. I tak, i nie – w latach 1940-1942 Polacy, bez obywatelstwa niemieckiego, także do wojska byli powoływani, choć nie w takiej skali, jak po tym okresie. Zauważmy, że w tym czasie zmieniała się także sytuacja na frontach i rekrut był po prostu coraz bardziej potrzebniejszy. W ten sposób, jak piszą autorzy wystawy, „dawni obywatele polscy lub obywatele Wolnego Miasta Gdańska zaczęli otrzymywać powołania do wojska”. I znowu: dawni obywatele polscy. I znowu: ani słowa o przedwojennym Gdańsku i panujących w nim stosunkach narodowościowych. Jest to jeden z lejtmotywów wystawy: ciągłość historii i tradycji Gdańska, także Wolnego Miasta Gdańska, w rzeczywistości niemieckiego, nazistowskiego, który staje się po prostu Gdańskiem, do którego także dzisiaj możemy się odwoływać. W tym miejscu wystawy czytamy także, że wyjeżdżającym z rodzinnych miejscowości żołnierzom „towarzyszył strach, przygnębienie, ale nierzadko też ekscytacja wywołana nowym doświadczeniem i możliwością zobaczenia nieznanych dotąd stron”. I tu dwie uwagi. Po pierwsze – język. „Kojarzenie się” niemieckiego munduru z niemiecką polityką terroru, bezwzględnością okupacji (nie tylko wszak w Polsce), ze zbrodniami wojennymi, i tym podobnie, i tak dalej, jest wciąż powszechne. Toteż wybijanie na głównej tablicy takiej zbitki słów, gdy w jednym rzędzie ze strachem i przygnębieniem pojawia się nierzadka „ekscytacja”, „możliwość zobaczenia nieznanych dotąd stron”, jest nie tylko niestosowne – jest intelektualną prowokacją. Zgadza się bowiem, uwaga druga, że analizując na przykład korespondencję wcielonych do Wehrmachtu żołnierzy do rodzin, bliskich i przyjaciół, ekscytację możemy tam znaleźć. Ale proporcjonalnie najczęściej żołnierzom towarzyszył strach właśnie – nie tylko o siebie, o przeżycie, ale o losy pozostałych pod okupacją rodzin i najbliższych, tęsknota do rodzinnych stron i do domu, gniew z faktu przymusowej służby, rozterki moralne i światopoglądowe… To wszystko należałoby solidnie omówić, nie koncentrować się tylko na wybranych kilku losach przykładowych żołnierzy, ale poświęcić temu zagadnieniu osobne miejsce. Tymczasem mamy prowokacyjne uproszczenie, które żyje własnym życiem i przykrywa sens wystawy. Zdecydowanie więcej miejsca należałoby dalej poświęcić liczbom, nie zamykając tego w kilku grafikach na jednej tablicy – szacunkom żołnierzy przymusowo wciągniętych do armii niemieckiej, dezercjom, liczbie osób, które trafiły do Polskich Sił Zbrojnych (jest dodatkowa tablica). Z dezercjami, ich powodami, bywało różnie. Bywały przypadki bardzo koniunkturalnego traktowania tych spraw, daleko od patriotycznego obrazu żołnierzy, którzy z powodu miłości do Polski uciekali z armii niemieckiej. Znowu – temat skomplikowany, warty szerszego przedstawienia. Niefortunna jest tablica zatytułowana Szczęście czy pech?, na której czytamy, że jedni żołnierze „trafiali na słoneczną Kretę, inni na front wschodni, gdzie w ciężkich warunkach stawali do walki z armią sowiecką”. Znowu: uproszczenie i trywializacja bardzo poważnego tematu, który tutaj został sprowadzony do „wygody” żołnierzy Wehrmachtu, bez perspektywy ich – nazywajmy rzeczy po imieniu – ofiar. Może warto byłoby napisać słów kilka jak ta „słoneczne Kreta” była okupowana, jaka skala terroru niemieckiego panowała na tej wyspie, jak złowieszczo zapisał się Wehrmacht w dziejach Grecji? Dostaliśmy za to infantylizm, podbity do potęgi entej, zupełnie niesmacznym dodatkiem na mniejszej planszy, gdzie autorzy wystawy podarowali nam taki tekst: „Większość żołnierzy podczas służby trafiała w miejsca, które odwiedzali po raz pierwszy. Zapewne gdyby nie wojna, nigdy by ich nie poznali. Często były to miejscowości mniej lub bardziej dla nich egzotyczne – czasem znane tylko z książek lub gazet. Nie dziwi więc, że wolne chwile i krótkie urlopy poświęcali na zwiedzanie i fotografowanie okolic”. Wzruszające. Inni niemieccy żołnierze takie sesje fotograficzne urządzali sobie w gettach – obrazki to bardzo dobrze znane. Czy nie można było ubrać tego inaczej w słowa? Dać przypisu?Ostatnia część wystawy została poświęcona pamięci i postpamięci o niemieckiej służbie mieszkańców Pomorza. Pod hasłem Ślady czytamy między innymi: „W polityce historycznej powojennej Polski Niemcy stały się symbolem zła, a antyniemieckość jednym z głównych elementów pamięci kulturowej. Żyjący od wieków na pograniczu mieszkańcy Pomorza, Pomorzanie, byli odbierani jako społeczność niepewna, także w kontekście trudnych do zrozumienia, gdy się patrzy z zewnątrz, losów wojennych”. Sugestia, według mnie, jest tu jasna: Niemcy stały się symbolem zła poniekąd narzuconym przez „powojenną politykę historyczną”. Furda tam ze świeżą pamięcią o okupacji, wszystkich miejscach symbolach – od Piaśnicy i Stutthofu po powstanie warszawskie. Łatwo pójść na skróty, uciec znowu w uproszczenie. Wracamy tu do problemu z początku wystawy: brak omówienia polityki niemieckiej na ziemiach polskich, szczególnie w Generalnym Gubernatorstwie, podczas II wojny światowej, tym więcej, że wystawa nie jest adresowana tylko do Polaków, jest tłumaczona na język angielski i tłumnie odwiedzana. Szerszemu omówieniu należałoby też poświęcić rzucone ot tak słowa, że „mieszkańcy Pomorza, Pomorzanie, byli odbierani jako społeczność niepewna” – takie skrótowe załatwienie sprawy jest intelektualnym nadużyciem, mającym służyć jednemu: wyraźnemu wyodrębnieniu losów Polaków z Pomorza od reszty okupowanego kraju, przeciwstawieniu i podkreśleniu wyjątkowości ich historii, z której w całości mają być dumni, z dramatu służby w Wehrmachcie – także. To byli „nasi chłopcy”. I tak z nutą żalu czytamy dalej na wystawie o niszczeniu po 1945 roku śladów tej służby przez byłych żołnierzy, na przykład niemieckich odznaczeń, w tym Krzyżów Żelaznych, dokumentów, zdjęć, ponieważ były „ewidentnym dowodem obecności” „po niewłaściwej stronie frontu” („niewłaściwa stronu frontu” na wystawie w cudzysłowie). Za znalezienie takich przedmiotów w pomorskich domach można było być nawet rozstrzelanym przez „rosyjskich żołnierzy” (tu na wystawie błąd: winno być sowieckich/radzieckich żołnierzy”). Bestialstwo sowieckich sołdatów jest znane, udokumentowane, ale czy naprawdę trzeba pisać w stylu pretensji, że Armia Czerwona w 1945 roku mogła kogoś rozstrzelać za, by trzymać się tego przykładu, niemiecki Krzyż Żelazny? Z czym się kojarzył niemiecki mundur, odznaczenia, „pamiątki” z okupowanych krajów? Przecież tu znowu aż się prosi o rozwinięcie tego tematu, naszkicowanie szerszego kontekstu, brak którego można uznać za podsumowanie całej wystawy. Bez kontekstu, zupełnie, są na wystawie ukazane przemiany psychiczne i charakterologiczne, które zachodziły u żołnierzy Wehrmachtu. Na planszy „Twarze”, na przykładzie Brunona Kresimona i jego trzech, z różnych okresów, portretów, czytamy, że zmiany w wyglądzie jego twarzy „z trzech lat jego służby mogą odzwierciedlać jego dojrzewanie. Mogą też jednak stanowić odbicie jego przeżyć na wojnie”. W 1942 roku Kresimon służył w Służbie Pracy Rzeszy w Azerbejdżańskiej SRS, czyli w Sowietach (na wystawie czytamy tylko, że „zdjęcie pochodzi z Azerbejdżanu” – na wycieczce był?), na drugim zdjęciu „jest już w Wehrmachcie, tuż przed swoimi 19 urodzinami w 1943 roku”, natomiast „trzecie to druga połowa 1944 roku, kiedy walczy na froncie wschodnim, leczy rany w lazarecie i znowu walczy z Sowietami”. I puenta: „Gdy w kolejnym roku wojny trafi do niewoli, jest już doświadczonym żołnierzem”. Tyle, koniec, laurka. A gdyby ktoś zapytał: czy przemiany psychiczne żołnierza Kresimona i tysięcy innych niemieckich żołnierzy mogły wynikać z brutalności Niemców na wschodzie? Ich działań, w tym Wehrmachtu, wymierzonych w Żydów, w ludność cywilną, w sowieckich jeńców? Tutaj temat jest zamknięty osobistym doświadczeniem Kresimona – pamięć zindywidualizowana, naturalna dla tradycji rodzinnej, a nie przestrzeni muzealnej. "Trauma" towarzyszyły tylko niemieckim żołnierzom? Pod takim hasłem czytamy, że „żołnierze po powrocie do domu nie byli już tymi samymi osobami. Niektórym towarzyszyły natrętne wspomnienia, koszmary, izolowali się od otoczenia, popadali w milczenie, mieli trudności ze snem i inne liczne objawy. Lekarze dopiero w latach 70. XX wieku zdiagnozowali je jako zespół stresu pourazowego”. To wszystko prawda. Tak samo jak prawdą jest to, że w wielu przypadkach te wszystkie przypadłości, o czym dziś doskonale wiemy także z medycznego punktu widzenia, wynikały z bycia katem, a nie ofiarą. Warto byłoby choćby zdaniem o tym wspomnieć. Inaczej można mieć wrażenie, że patrząc na całość wystawy, mamy do czynienia z powrotem do starej niemieckiej polityki wybielania Wehrmachtu i jego zbrodniczych poczynań podczas II wojny światowej. Doświadczenie służby przymusowej w Wehrmachcie i Waffen SS, o czym czytamy na wystawie, nie dotyczyło tylko mieszkańców Pomorza. Do niemieckiego wojska wcielano także np. Alzatczyków czy Lotaryńczyków. Nadto, czytamy, „Pomorzanie nie byli wyjątkiem […] Z terenu dawnych ziem polskich w podobnej sytuacji byli Ślązacy oraz w mniejszym stopniu Polacy z Wielkopolski”. Tu zauważmy, że już nie tylko państwo polskie i jego obywatele są na wystawie w okresie II wojny światowej byłym państwem polskim i byłymi obywatelami, tutaj ziemie polskie według autorów wystawy są już „dawne”. To błąd merytoryczny, a same sformułowania bardzo nieszczęśliwie dobrane, zważywszy na niemiecką narrację obowiązujący po 1939 roku. To jedna rzecz. Druga natomiast, bez wyjaśnienia i kontekstu, to już inżyniera: mamy Pomorzan, Ślązaków i Polaków z Wielkopolski. I wreszcie polityka, czyli jeden z ostatnich elementów wystawy – „Dziadek z Wehrmachtu”, historia Donalda Tuska, jego dziadka Józefa, który przymusowo trafił do niemieckiego wojska, ujawniającego informacje o służbie starego Tuska w Wehrmachcie Jacka Kurskiego, pierwsze strony gazet z 2005 roku i dalsze losy tej frazy: symbolu-piętna, jak czytamy. Czy jest nadzieja, pytają autorzy wystawy, aby te symbole-piętna odeszły w niepamięć? Aby przestać unikać „w przestrzeni publicznej w Polsce i na Pomorzu” tematu służby w niemieckiej armii? „Dominuje cisza”… Wystawa miała/ma to zmienić – jej rozgłos jest niewątpliwy, dyskutuje się o niej wszędzie, zawłaszczyła ją też bieżąca polityka, jedni potępiają ją, inni piszą listy w obronie – jedni i drudzy najczęściej czyniąc to po kluczu politycznym. Temat został zatem rozpropagowany, „przebił się”, czy jednak w taki sposób, w jaki życzyliby sobie autorzy wystawy – nie wiem. Dostaliśmy w każdym razie wystawę jakby niedokończoną, którą charakteryzuje wielkie uproszczenie, brak precyzji językowej i brak kontekstu oraz bardzo silny akcent wyodrębniania Pomorza z dziejów polskich podczas II wojny światowej i uznawania ciągłości historii Gdańska, co przy wspomnianych uproszczeniach i niedostatkach kontekstu, sprawia wrażenie dziwnej inżynierii, a to wszystko spięte jeszcze intelektualnie prowokacyjnym tytułem, który – to było oczywiste – musiał i musi budzić kontrowersje oraz wywoływać reperkusje polityczne. Autorzy utyskują, że także w edukacji formalnej, w szkolnictwie, rzadko pokazuje się prezentowaną przez nich tematykę. Brak zazwyczaj tego problemu w szkolnych podręcznikach. Jest jednak chlubny wyjątek – to podręcznik Europa. Nasza historia, „w którym o zagadnieniu służby w Wehrmachcie się wspomina”, a który „dopuszczony został do użytku szkolnego w 2024, po 4 latach oczekiwania na zgodę ze strony ministerstwa”. Sugestia autorów, że podręcznik ten nie został wcześniej, za rządów PiS, dopuszczony do użytku właśnie z tego powodu jest oczywista, co nie jest prawdą. Informacja o tym, że mowa o podręczniku polsko-niemieckim także się nie zmieściła. Ot, skrótowość.@StZerko @Cenckiewicz @RafalDudkiewic1 @krzysztofrak66 @KacperKita @marcin_kedryna @PiotrSemka @KacperPlazynski @R_A_Ziemkiewicz @KZiemiec @SlawomirDebski @Przewodzik @FilipMemches @StefanBielanski @michalokonski @michalplocinski
Autor: Krzysztof Kloc
Link:
https://x.com/Kloc_K/status/1949770502370730206